Chyba najważniejsze amerykańskie święto, obchodzone bardzo hucznie i wesoło. Tradycyjny grill w ogródku, na plaży...na ulicy (dlaczego by nie?!). Ludzie na ulicach noszą flagę w przeróżnych postaciach, zaczynając od butów i skarpetek, przez spodnie, sukienki, koszulki, spódniczki po czapki, szaliki, okulary, kolczyki...założę się, że co niektórzy noszą nawet bieliznę z motywem. Amerykanie w bardzo dobrych nastrojach, weseli i uśmiechnięci, w końcu to miłe święto. Wieczorem obowiązkowo fajerwerki! Nie ma sposobu żeby przeoczyć jakiś pokaz, nie ma.
Moje pierwsze święto, spędziłam bardzo aktywnie. W ciągu dnia, miałam okazję być w Seaside, małej miejscowości nad oceanem, tłumnie wypełnionej przez turystów. Nie ma co się dziwić, dobra pogoda, może nie na kąpiel ale na odpoczynek idealna.
 |
Pływaliśmy na rowerach wodnych - Seaside |
 |
Południowa część Cannon Beach |
Wieczorem rodeo w St Paul! Tego nie było w planach ale spontanicznie podjęta decyzja ma swoje uroki! Przy kasie biletowej okazało się, że para przed nami wykupiła ostatnie miejsca...jednak przemiłej Pani w okienku zmiękło serce gdy dowiedziała się, że jestem z Polski, moje
pierwsze rodeo (nie mogła uwierzyć, że pierwsze ale wytłumaczyłam jej że w Polsce nie ma kowboi ganiających za bykami) dała nam przepustki dla znajomych uczestników...za darmo! Cała ta impreza trwa tam już od tygodnia. Samo rodeo to dużo zabawy i pokaz umiejętności zawodników i zawodniczek a nawet dzieci, które świetnie sobie radzą.
PS: nie wyszłabym na środek za nic w życiu! Nawet z małymi byczkami, nie!
No i na koniec, fajerwerki!